Andrew A. Michta Andrew A. Michta
2726
BLOG

Życzę Europie oświecenia w 2015 roku

Andrew A. Michta Andrew A. Michta Polityka Obserwuj notkę 78

Przywódcy państw europejskich zaczynają wreszcie zdawać sobie sprawę, że celem Putina jest doprowadzenie do rozpadu NATO i zmiana struktury Starego Kontynentu. Pytanie brzmi, czy zamierzają cokolwiek z tym zrobić?

Patrząc z perspektywy działań strategicznych, Europa — pomimo całego swego bogactwa i zasobów — pozostaje bezczynna. Dzieje się tak niezależnie od nieustających napomnień ze strony Waszyngtonu dotyczących zwiększenia wydatków na wspólną politykę obronną NATO, od ostrzeżeń „nowych sojuszników” (krajów położonych wzdłuż północno-wschodniej granicy Europy) przed rosnącym zagrożeniem ze strony Rosji i wreszcie pomimo czarnych scenariuszy przewidujących rozprzestrzenienie się terroryzmu po europejskiej stronie basenu Morza Śródziemnego. Kiedy pojawia się potrzeba działania według doktryny „twardej siły”, kraje europejskie zachowują się niczym bohater opowiadania „Kopista Bartleby. Historia z Wall Street”, którego motto brzmi „wolałbym nie”.  Dokładnie tak zachowują przywódcy europejscy uchylając się przed odpowiedzią na neo-imperialistyczne zapędy Rosji.

W ciągu zaledwie kilku lat Rosji udało się przeprowadzić dwie skuteczne ofensywy: najpierw w 2008 roku w Gruzji, gdzie odebrała temu suwerennemu państwu dwie prowincje, a teraz na Ukrainie, poprzez aneksję Krymu i zajęcie kilku obszarów we wschodniej części tego kraju. W obu tych przypadkach mieliśmy do czynienia z destrukcją porządku prawnego, który miał stanowić podwaliny bezpieczeństwa Europy, a co za tym idzie — integracji Unii Europejskiej.  W odpowiedzi na rosyjską szarżę polityczni przywódcy europejscy zagrzmieli oczywiście słowami potępienia, ale nie pokazali zbyt wiele „twardej siły”. Prawdą jest, że Stany Zjednoczone też narobiły przede wszystkim dużo szumu, ale równocześnie przynajmniej wyraziły chęć zaprezentowania swojej potęgi militarnej — nawet jeśli zrobiły to „w sposób uparcie niejednoznaczny”.

Tymczasem Europa nie chce demonstrować swojej siły. A przecież działania takie mogłyby wzmocnić kraje stanowiące granicę wpływów NATO w północno-wschodniej części kontynentu, nie wspominając już o rozszerzeniu pomocy wojskowej na tereny Ukrainy. Tej stagnacji i swoistej determinacji w nieodpieraniu ataków Rosji nie należy jednak mylić z brakiem możliwości i zasobów, ponieważ państwa europejskie mają naprawdę ogromny potencjał militarny.

W ciągu ostatnich pięciu lat wydatki na obronę wzrosły w Rosji o ponad 50%, podczas gdy w Europie obcięto je o jedną piątą. Niechęć do inwestowania w obronę hamuje rozwój europejskich sił zbrojnych, w tym niemieckich sił powietrznych i Bundeswehry oraz uniemożliwia siłom powietrznym mniejszych państw Europy Zachodniej przekształcić się w zwycięskie i waleczne formacje. Obecnie ponad 75% najbardziej podstawowych działań w ramach Sojuszu Północnoatlantyckiego jest w rękach Amerykanów. A jeszcze niecałe 10 lat temu w połowie z nich uczestniczyły wojska europejskie.

Europejski postmodernistyczny styl narracji (tak, użyję tutaj tego wyświechtanego słowa) po raz kolejny powoduje zamglenie obrazu wyraźnie pokazującego, że Rosja stosuje wobec państw byłego Związku Radzieckiego politykę siły. Niebywała wręcz skuteczność „małych wojen” Putina w Gruzji i Ukrainie leży właśnie w bezpośredniości jego celów i środków, jakimi postanowił je osiągnąć — i to bez względu na to, jak wiele jeszcze razy na antenie Russia Today usłyszymy, że tak naprawdę chodzi tu o ochronę praw Rosjan na terenach, gdzie stanowią mniejszość etniczną.  Mimo to Europa nadal chce wierzyć, że w pewnym momencie Rosja zaspokoi swoje żądze na tyle, że sama zaprzestanie dalszej ekspansji. Cóż, oszukujmy się dalej.

Z całej tej sytuacji płynie też nauka dla Stanów Zjednoczonych: widać bowiem, że, nawet jeśli administracja prezydenta Obamy postanowiła teraz skoncentrować się na Azji, Ameryka na pewno funkcjonuje lepiej współpracując ze swoimi sojusznikami. NATO, najbardziej spektakularny pakt sojuszniczy w historii, pokazał wpływ USA i jej rolę przywódczą w trakcie trwania Zimnej Wojny, ale też ugruntował jej silną pozycję przez ostatnie 25 lat przemian. Teraz jednak Stany Zjednoczone wpadły w sidła europejskiego paradygmatu „wolałbym nie”. Bardzo wyraźnie było to widać podczas szczytu NATO w Walii, gdzie Niemcy nalegały na wprowadzenie wzmianki o Akcie Założycielskim Rady NATO-Rosja z 1997 r., ale w końcu ustąpiły już w trakcie opracowywania ostatecznego oświadczenia w tej sprawie. W rezultacie kwestia utworzenia stałych baz Sojuszu w krajach nadbałtyckich została odłożona na później. Na dwóch kluczowych obszarach, którymi są Azja/Pacyfik oraz Bliski Wschód/Afryka Północna, europejscy sojusznicy NATO odgrywają rolę co najwyżej drugorzędną. Nawet na obszarze, który pozostaje pierwotnym polem manewru i zainteresowań sił natowskich, czyli w Europie, największe kraje kontynentu wydają się nie być w stanie sprostać wyzwaniu, jakie niesie ze sobą odradzająca się w swojej sile Rosja. To sprawia, że napięcia na linii Stany Zjednoczone-Europa wychodzą poza zwyczajowe narzekania Amerykanów na „niechętnych do działania Europejczyków” czy gderanie rządów w Paryżu i Berlinie karcących USA za przejawianą w przeszłości przez Waszyngton „nadgorliwość”.

Dziś Europa zadowala się stosowaniem postmodernistycznego dyskursu, w którym brak działania zamienił się w „strategiczną zapobiegliwość”. Choć może jednak nie cała Europa. W trakcie rozmowy z jednym z europejskich dyplomatów odniosłem wrażenie, że niektórzy nie chcą już przyjmować biernej postawy. W pewnym momencie, w przypływie niespodziewanej szczerości (a może było to apogeum rozgoryczenia — każdy może zinterpretować to po swojemu) mój europejski rozmówca jasno zaznaczył potrzebę większej bezpośredniości w sposobie, w jaki przywódcy państw europejskich rozmawiają o Rosji we własnym gronie oraz poruszają ten temat z Waszyngtonem. W tej chwili przebłysku powiedział w sposób mało dyplomatyczny o tym, że „trzeba wreszcie po prostu przestać wygłaszać farmazony na temat dążeń Rosji”. Innymi słowy powiedział na głos to, z czego elity polityczne już być może zdają sobie sprawę, ale czego ciągle nie chcą publicznie przyznać: celem Władimira Putina jest rozpad NATO, zburzenie struktury normatywnej Europy i zbudowanie rosyjskiej strefy wpływów. Jeśli tylko ta opinia ujrzałaby w końcu oficjalnie światło dzienne, postrzeganie NATO przez przywódców europejskich i ich wkład do tego paktu byłyby wreszcie zbieżne.

Jeśli liderzy sceny politycznej w Europie zaczną w końcu otwarcie mówić o zagrożeniach czyhających na NATO za wschodnią granicą kontynentu, będzie to rzadki moment strategicznego oświecenia, który pozwoli na przerwanie trwającej obecnie nieudolności i dostrzeżenie tego, co od bardzo długiego czasu najwyraźniej im umykało: Europa musi powrócić do grona liczących się na świecie potęg militarnych.  I tego życzę Europie i Polsce w 2015 roku.

 

Artykuł ukazał się pierwotnie w The American Interest.
tłum. ©Salon24.pl S.A.
 
 

Politolog, ekspert ds. bezpieczeństwa, profesor w U.S. Naval War College. Współpracownik Center for Strategic and International Studies (CSIS) w Waszyngtonie. Opinie prezentowane na tym blogu są osobistymi poglądami autora. Stały felietonista magazynu The American Interest. Na tym blogu publikuję teksty pisane specjalnie dla Salonu24 oraz polskie wersje artykułów z "The American Interest".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka