Andrew A. Michta Andrew A. Michta
5293
BLOG

Europa po cichu żałuje rozszerzenia NATO

Andrew A. Michta Andrew A. Michta Polityka Obserwuj notkę 47

Prawdziwe problemy NATO nie sprowadzają się do deficytu w obszarze europejskich możliwości militarnych, tylko do polityki. Europa, po raz kolejny, stoi w obliczu podziałów definiowanych na zachodzie kontynentu przez różnice kulturowe i historyczne.

W trakcie niedawnej konferencji dotyczącej polityki Sojuszu w Europie  wielu przedstawicieli politycznych i militarnych NATO wyrażało ubolewanie nad podjętymi niegdyś decyzjami o przyjęciu do Paktu Północnoatlantyckiego krajów postsowieckich. Ton wszystkich wypowiedzi brzmiał mniej więcej tak: „nie mogliśmy im odmówić, ale dziś świat byłby lepszy, gdybyśmy jednak powiedzieli wtedy nie”.

Goście konferencji mówili też o historycznym zainteresowaniu Rosji Europą Wschodnią oraz obecnym poczucia wykluczenia tego kraju. Dawali do zrozumienia, że „Zachód jako podmiot zbiorowy” jest głównym winowajcą stojącym za doprowadzeniem Europy  na skraj ukraińskiej czarnej dziury. Nie pojawił się nawet jeden głos mówiący, że zmierzamy w tę otchłań nie dlatego, że pozwoliliśmy nowym demokratycznym państwom dołączyć do NATO, tylko dlatego, że putinowska planeta Rosja nagle postanowiła powrócić na orbitę ekspansji.

NATO ma dziś problemy  nie z powodu  deficytu gotowych do walki sił zbrojnych, niewystarczająco licznych sił powietrznych itp. Temu — przy odrobinie dobrej woli politycznej  — można zaradzić w miarę szybko. Większym problemem dla Sojuszu jest jego rosnący polityczny podział wzdłuż  linii stanowiących obszar wspólnej odpowiedzialności. I nie mam tu na myśli  solidarności czy wspólnej linii obrony, ponieważ tutaj państwa członkowskie się zgadzają. Tym, co wywołuje spór, jest odpowiedź na pytanie jak istotne są kraje dopuszczone do NATO po Zimnej wojnie.

Wstydliwym sekretem są  istniejące od dawna podziały dotyczące tego, kto tak naprawdę zasłużył na przynależność do kręgu „prawdziwej Europy”. Ciągle zasadne jest pytanie: co tak naprawdę zmieniło się (lub też nie) od czasu upadku Żelaznej Kurtyny w postrzeganiu państw byłego bloku sowieckiego, biorąc pod uwagę ich rzeczywisty polityczny i gospodarczy rozwój. Tu nie chodzi już rumsfeldowski podział na Starą i Nową Europę. Chodzi raczej o to, że współczesna Europa po raz kolejny rozdrabnia się przez dawne kulturalne i historyczne podziały. Mamy do czynienia z „prawdziwą Europą” kończącą się na linii Odry, „prawie Europą” ciągnącą się na wschód od Odry aż do Bugu i na północno-wschodnich peryferiach nad Bałtykiem (wraz z granicą chorwacko-bośniacką na południu), a także „nie-Europą” leżącą na terenach Ukrainy i dalej na wschód i południe.

Ta powracająca i pogłębiająca się fragmentaryzacja stanowi kluczowy czynnik stojący na drodze do konsensusu w szeregach NATO w sprawie obrony jego „nowych członków”. Niektóre z rozmów prowadzonych teoretycznie za zamkniętymi drzwiami dziwnie przypominają debaty sprzed prawie wieku, kiedy to głowy państw zastanawiały się głośno, czy kawałek Wschodniej Europy jest wart ofiary choćby jednego brytyjskiego grenadiera. Kraje przyjęte do NATO po zakończeniu Zimnej wojny  zdają sobie z tego sprawę. Publicznie nie przestają zapewniać o NATO pozostającym niezmiennie solidnym gwarantem ich bezpieczeństwa. Jednak poza światłami kamer usłyszeć można ich obawy o bycie traktowanym jak biedny kuzyn Europy Zachodniej.

W celu uspokojenia tych obaw zwołuje się coraz to kolejne, odbywające się w niezwykle przyjaznej atmosferze, debaty o utworzeniu „europejskiej armii” wedle pomysłu p. Junckera (który to pomysł, jak sądziłem, został już odrzucony w latach 50. XX wieku) lub sugeruje ponownie napisanie Europejskiej Strategii Bezpieczeństwa tak, by odzwierciedlała współczesne realia. W obliczu stale pogarszającego się poziomu bezpieczeństwa na północno-wschodnich terenach granicznych NATO, są to dość żałosne gesty.

I tak oto, po raz kolejny, Stany Zjednoczone to jedyny rzeczywisty punkt odniesienia gdy chodzi o bezpieczenstwo państw leżących na dużym obszarze Sojuszu, biegnącym od Bałtyku do Morza Czarnego. A to oznacza, że znowu nadszedł najwyższy czas, by Waszyngton na poważnie zajął się odbudowaniem wewnątrz NATO poczucia misji i determinacji w celu wzmocnienia północno-wschodniej granicy Paktu. Administracja Obamy, zaniepokojona szerszym kontekstem relacji z Rosją (przede wszystkim kwestią Iranu, ale nie tylko), do tej pory mocno polegała w sprawie zajęcia stanowiska wobec Ukrainy na Niemczech i reszcie państw unijnych. Dlatego Amerykanie ograniczyli się do symbolicznych gestów solidarności, takich jak niedawna operacja wojskowa Dragoon Ride, czyli przejazd konwoju wozów bojowych Stryker, które przetoczyły się wolno z Estonii, przez Polskę i wróciły z powrotem do Niemiec. W tym kontekście powtarzane jak mantra zdanie, że „nie ma rozwiązania militarnego dla Ukrainy” wyraźnie wskazuje na niechęć Sojuszu do przekazania tamtejszemu rządowi pomocy militarnej. Zwłaszcza, jeśli uświadomimy sobie, że oddzielanie kwestii działań militarnych od większej politycznej całości przeczy najbardziej podstawowej definicji strategii.

W trakcie wojen na Bałkanach w latach 90. ubiegłego wieku, był taki okres kiedy wszyscy z narastającą frustracją patrzyli, jak ONZ i Unia Europejska wiją się i kręcą, podczas gdy władze w Belgradzie coraz śmielej realizowały swoją wizję utworzenia „Wielkiej Serbii”. Regularne wycieczki Sekretarza Stanu Warrena Christophera w celu odbycia „konsultacji” stały się w Waszyngtonie w końcu źródłem nienajlepszych żartów. W pewnym momencie administracja Clintona zdecydowała o włączeniu się w tę wojnę za pośrednictwem NATO. I nagle okazało się, że europejscy członkowie Sojuszu są jednak w stanie zewrzeć szeregi i przestać traktować Bałkany jako opóźniony i nieoświecony region, nad którym „prawdziwi Europejczycy” latają w drodze na swoje wakacje w Grecji.

Teraz administracja Obamy musi zdecydować, czy zamierza w podobny sposób zainicjować proces ujednolicania optyki i polityki dotyczącej bezpieczeństwa wśród swoich europejskich sojuszników. Trzeba zbudować między nimi zgodę co do kolejnych kroków niezbędnych dla wzmocnienia północno-wschodniej flanki NATO. Środki potrzebne do ustabilizowania sytuacji w Europie Środkowej i na wybrzeżu bałtyckim i skandynawskim są nieporównywalnie mniejsze niż te, które trzeba było wykorzystać w przypadku Bałkanów. Niezbędne jest przejście od zapewnień do czynów.

Konieczne jest doprowadzenia  do przekształcenia struktury baz amerykańskich i natowskich jeszcze przed szczytem NATO w Warszawie, zaplanowanym na przyszły rok. Jeśli chcemy zabezpieczyć północno-wschodnią flankę NATO oraz utworzyć strukturę jednoznacznie odstraszającą agresję, w krajach bałtyckich, Polsce i Rumunii muszą pojawić się stałe bazy wojskowe USA. Należy też stworzyć procedury umożliwiające szybszą reakcję na wypadek, gdyby Rosja zdecydowała się na kolejną prowokację w stylu przeprowadzonych w grudniu zeszłego roku ćwiczeń marynarki wojennej na wodach Bałtyku. Są to stosunkowo proste kroki, tym niemniej wymagają jasnej wizji i politycznego zdecydowania ze strony Waszyngtonu, bo Europa sama tego nie zrobi. Przy takim nastawieniu sukces w kwestii stabilizacji sytuacji na północno-wschodniej flance NATO będzie jedynie kwestią czasu. Najważniejsze, by Waszyngton wpisał to działanie na swoją listę priorytetów.

 

© Salon24.pl S.A.

 

Politolog, ekspert ds. bezpieczeństwa, profesor w U.S. Naval War College. Współpracownik Center for Strategic and International Studies (CSIS) w Waszyngtonie. Opinie prezentowane na tym blogu są osobistymi poglądami autora. Stały felietonista magazynu The American Interest. Na tym blogu publikuję teksty pisane specjalnie dla Salonu24 oraz polskie wersje artykułów z "The American Interest".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka